Archiwum kwiecień 2009


kwi 14 2009 soiokzaaul
Komentarze: 0

"SPIERNICZONA" ŁOPATOLOGIA


Cielak został wysłany na niebieskie pastwiska pewnym strzałem mojego Ojca. Po prostu bach i koniec. Zwierzę nawet nie zdążyło się zdziwić, kiedy w jednej chwili runęło w zrudziałe, wyschnięte trawy tatowego łowiska. Oby Ci dalej święty Hubert darzył, Ojczulku, bo dziczyzna smakowita wielce, a w połączeniu z pożytkiem regulowania populacji zwierzyny płowej i czarnej daje obiad jedzony nie tylko z apetytem, ale także w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Staram się uczestniczyć w procesie łowiecko - gastronomicznym od początku do końca: od towarzyszenia na polowaniach, przez wędrówki leśne, dokarmianie i obserwację zwierzyny, aż do samej konsumpcji, po drodze wyczyniając różne psikusy natury kulinarnej. Pichcenie to moja specjalność, na którą ze względów czasowych niezbyt często mogę sobie pozwolić, a dziczyzna to nie pierś z kurczaka, czy tradycyjny schabowy, nad dziczyzną trzeba trochę posiedzieć. Posiedziałam dzień cały. Jedna łopatka, a dzień na straty spisany. Dobrze, że komputer w kuchni, to można było pracować oraz na bieżąco przekazywać znajomym relację z placu boju za pośrednictwem maili i komunikatorów. Były opisy doznań smakowych, zapachowych, podpowiedzi, dobre rady i zdjęcia mięsiwa na różnych etapach obróbki termicznej. Był też usmarowany mięsem monitor komputera, oraz przysypana przyprawami klawiatura z posklejanymi klawiszami...

Efekt jednak przeszedł oczekiwania moje i kibiców do tego stopnia, że ci bliżej mieszkający następnego dnia zapukali do moich drzwi. Zanim jednak do tego doszło, musiałam stoczyć wojnę z wyżej wspomnianą tuszą strzelonego cielaka i obronić ją przed kotami, w których zamiłowanie do łowów przerodziło się w polowanie na wystające z miski giczki. Wystarczyło tylko na chwilę odwrócić wzrok, a futrzaki natychmiast wbijały ząbki w prowokacyjnie sterczące kosteczki. Dlatego pożegnaliśmy się i parze moich przyjaciół zostało wyznaczone miejsce w loży dla VIPów, czyli na zewnętrznym parapecie, a ja wzięłam się za robotę. Łopatkę postanowiłam obrobić w całości, ponieważ była wyjątkowo związana ze swoją kością, a próby wytrybowania jej o mało nie skończyły się dla mnie utratą palca wskazującego i kciuka. Umyte i wysuszone dokładnie jednorazowym ręcznikiem mięso spoczęło w misce i zaczęła się kosmetyka. Najpierw wmasowałam w nie sporą ilość soli, kolorowego, świeżo zmielonego pieprzu i odrobinę potłuczonego w tradycyjnym moździerzu jałowca, obłożyłam laurowym liściem oraz zielem angielskim, owinęłam folią i schowałam do lodówki. Siedzieć w niej długo nie siedziało z tej to prostej przyczyny, że kwintesencją smaku jest to, czym właściwie całość działań zakończę, a nie to od czego zaczęłam. Niestety zacząć od końca nijak się nie da. Brzydko to mięso wyglądało kiedy skończyło się chłodzić, bo oblepione było przyprawami jak błotem, dlatego postanowiłam je troszkę ozdobić, co mi szkodzi, przecież to co wyjdzie to i tak tylko kwestia przypadku. Po polaniu całości olejem słonecznikowym i ułożeniu w brytfance, przyłożyłam w kilku miejscach plasterki cytryny i wbiłam w nie kilka goździków. Podlanie czerwonym, własnej roboty winem i utopienie w nim suszonych owoców, które znalazłam gdzieś w czeluściach kuchennej szafki mocno zmęczone czekaniem na swoją kolejkę, to już tylko formalność. Jeszcze tylko czule przykryłam łopateczkę folią, żeby jej się politurka nie spaliła, ale niezbyt szczelnie, bo się udusi, a nie upiecze i do pieca. Nie, nie na trzy zdrowaśki, na troszkę dłużej. Kto nie ma kaflowej kuchni, niech żałuje, bo jak wiadomo, mięso pieczone w duchówce nabiera specyficznego smaku. Ja mam i chwalę sobie, powiem więcej, nie zamieniłabym jej na żadną inną. Nowoczesna, elektryczna płyta znanej firmy AGD dostała nakaz eksmisji zaraz po tym, jak spaliłam na niej dwa garnki pod rząd i kilka razy wodę w czajniku ugotowałam na twardo, zatraciwszy się w jakiejś prozaicznej robocie. Straż przyjeżdżać nie musiała, ale bezpieczniki z jakiś bliżej nieznanych mi przyczyn, wywaliło. Mięsiwo dało znać o sobie już po pół godzinie, więc z zachowaniem należytych środków ostrożności (fartuch, rękawica kucharska, wyrzucenie psa na korytarz) wyciągnęłam blaszkę i napawałam się cudowną wonią: winno – mięsnym bukietem z akcentem jabłek i figową nutką. Do końca pieczenia jeszcze daleko, ja tylko podjęłam się interwencji w celu sprawiedliwości: przecież jedna strona łopatki dostaje temperatury na sucho, kiedy druga tkwi radośnie w tworzącym się sosie i popija czerwone winko! Odwrócenie mięsiwa kosztowało mnie potężne chluśnięcie drogocennego płynu z brytfanki na spodnie i na kuchenną podłogę. Musiałam więc wpuścić najpierw psa, a później bardziej dokładne koty, które odkryły całkiem spore pokłady sosu na tapicerce taboretu. No cóż, nie ma dymu bez ognia, trzeba było solidniej trzymać pieczeń, a nie pozwolić jej na niekontrolowany powrót do źródeł. Czynność obracania trenowałam jeszcze kilka razy, aż do chwili kiedy to spod mięsa wychynęły dwa solidne uchwyty w postaci końcówek kości, a poziom wina uzupełniałam w miarę potrzeby. Oto jeszcze jeden powód, dla którego cenię sobie pieczenie mięsa bez oddzielania go od osi - oprócz późniejszej radości z obgryzania, jest bardziej stabilne podczas przewracania z boku na bok!

Cielak to nie jakiś tam stary odyniec, wiecznie piec się nie musi, a że ciągle kontrolowałam stopień twardości mięsa, to z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że po 1,5 godzinie było gotowe do "spierniczenia". Na tarce jarzynowej starłam piernik, taką zwykłą, lekko podsuszoną "katarzynkę" bez czekolady, posypałam nią wierzch łopatki, która w efekcie wszystkich tych wygibasów, w końcu wylądowała kością do dołu i delikatnie polałam sosem, który wytworzył się podczas pieczenia. Całość schowałam jeszcze na kwadrans do duchówki, co pozwoliło na wytworzenie się na powierzchni smakowitej skórki. Po domu rozszedł się zapach iście świąteczny, taki "wszystko w jednym" bo i wino, i piernik, i suszone owoce, no i to mięso, którego niepowtarzalność polega na kompletnej dzikości. Oswojenie dziczyzny następuje dopiero w kuchni, a właściwie na talerzu, kiedy każdy poluje na swój kawałek mięsa wbijając w niego nóż i widelec. Dla takich chwil warto spędzić czas w łowisku, zapominając na chwilę o planie pozyskania i konieczności odstrzału, myśląc tylko o tym, co by tu jeszcze "spierniczyć".

W pokoju pachnie choinka. Jak zawsze żywa, z korzeniami, na gałązkach kołyszą się bombki, słomkowe gwiazdki i małe, srebrne trąbki. Czy mi się zdaje, czy grają sygnał "Jeleń na rozkładzie"?

Wesołych Świąt, niech Bór Darzy wszystkim myśliwym.

 

POGAWĘDKI Z KSIĘŻYCEM


POGAWĘDKA PIERWSZA, (CHOĆ WCZEŚNIEJSZE TEŻ BYWAŁY).

Obiecywałam sobie, że tym razem nie dam się wyciągnąć z łóżka, że będę spać i nie pójdę na nocną włóczęgę. Zaciskałam mocno powieki, kiedy zaglądał przez niedomkniętą roletę i udawałam, że nie czuję, kiedy jego chłodne światło wciska mi się w myśli. Wygrałeś, draniu! Wyskakuję spod ciepłej kołdry; zdziwiony kot, którego nagle pozbawiłam wygodnego legowiska w zgięciu moich nóg, protestuje złowrogim pomrukiem, ale po chwili zwija się w kłębek i smacznie zasypia. A mówią, że koty to zwierzęta, których aktywność wzrasta z nadejściem zmroku, widać Maciek jest inny... Wciągam po omacku w ciepłe ciuchy, lepiej nie zapalać światła, żeby wzrok nie zaczął kaprysić i po chwil cicho zamykam za sobą drzwi. Coś mi jednak nie pasuje, patrzę na swoje stopy obute naprędce w gumowce i widzę, że jeden jest zielony, a drugi czarny. Do tego oba lewe. Gratuluję sobie spostrzegawczości i wracam, co nie wróży nic dobrego. Księżyc, z miną psotnego łobuziaka, nasunął na czoło lisią czapę; „to przez ciebie, łysolcu”, odgrażam mu się w myślach i staram się dopasować obuwie. Kiedy wracam na moją mleczną drogę (czytaj: błotnistą ścieżkę za domem) którą przymrozek najpierw dobrze ściął, a potem lekko przyprószył szronem, pan K. wydaje się lekko zamglony, czyżby chlapnął sobie coś na rozgrzewkę? Nic dziwnego pewnie mrozik też szczypie go w policzki. Z nieba zaczyna sypać drobna kaszka, której ziarenka, jak miniaturowe jeże atakują odsłonięte części ciała. Nakładam wzgardzone wcześnie rękawiczki, stawiam wysoko kołnierz kurtki i wlepiam wzrok przed siebie. W szarawym świetle, na posiwiałym już lekko polu, odcina się ostro kilkanaście ciemnych kształtów, przechadzają się to tu, to tam, ale żaden nie oddala się od pozostałych, kursują w obrębie swojego rewiru i nawet jak któryś oderwie się na chwilkę, to po kilku metrach wraca do pozostałych. Co chwilę któraś pochyla głowę na giętkiej szyi, żeby skubnąć coś zielonego. Kolacja przy takim świetle to czysty romantyzm i choć pora roku nie na sarnie amory, to widać dobrze im razem. I tak wszystkie wydają się kozami, co który miał zrzucić, to pewnie już zrzucił, choć jeszcze wczoraj, z drugiej strony lasu, widziałam pięknego kozła, który dźwigał na głowie niezły dorobek. Chwilę stoję spokojnie, nie chciałabym, żeby sarny mnie zauważyły, albo wyczuły, za nimi biegnie droga szybkiego ruchu, po której mimo późnej pory, raz po raz przesuwają się w prawo i w lewo białe i czerwone punkty samochodowych świateł. Wystarczy jeden zbyt energiczny ruch, żeby całe towarzystwo zrobiło zwrot za siebie i salwując się ucieczką wypadło przed maski aut. Dzięki wiatrowi, który swój kierunek ustalił dla dobra sarn, ale ze szkodą dla mojej wyziębionej twarzy i w miarę spokojnym krokom, udaje mi się przemknąć koło rudla, nie zakłócając spokoju płowemu towarzystwu.

Na cienkiej warstwie czegoś, co odgórnie miało być śniegiem, ale chyba po drodze się rozmyśliło, odcinają się ciemne, zaokrąglone ślady ze śladami małych pazurków. Ciepło małych łapek stopiło białą powłoczkę i tuż pod moim nogami rysuje się gustowny szlaczek złożony z równo oddalonych od siebie, czarnych tropów, symetrycznie rozlokowanych wokół niewidzialnej osi. Autor tej mereżki, właściciel pięknej o tej porze roku kity, pewnie przyszedł dowiedzieć się czy zamknęłam drzwiczki kurnika. Stwierdziwszy jednak, że dziś mnie pamięć nie zawiodła, zawrócił zawiedziony i stępa podążył w stronę, gdzie liczył na kolację złożoną z jednej ze skulonych w żarnowcu kuropatw. A kysz, mykito!


POGAWĘDKA DRUGA (W KSZTAŁCIE POMARAŃCZY).

Piękny dziś byłeś; wytoczyłeś się na czarny nieboskłon jak gigantyczna, rozogniona pomarańcza. Czubki drzew początkowo kładły się czarnymi cieniami na Twoim obliczu, brakowało tylko, żeby jakiś nocny ptak zarysował nad nimi swój kontur, a zaczęłabym wierzyć, że ktoś bez mojej wiedzy obsadził mnie w kiepskim, niskobudżetowym filmie z kiczowatą scenografią. Tylko naturze wolno tak malować Twoją podobiznę, pozostałe obrazy, z fotografią łącznie, to nędzne podróby. Patrzyłam na Ciebie dopóki nie powędrowałeś wyżej, między smugi nielicznych chmur, które chwilami ingerowały w Twoje oblicze tak, jakby chciały zwrócić na siebie Twoją uwagę. Jakiś czas jeszcze podziwiałam Twoją ognistość, ale Ty z każdą chwilą bladłeś i oddalałeś się od Ziemi, uciekałeś przede mną, przed kulą ziemską. Nie dziwię Ci się, też bym tak chciała, nieraz zazdroszczę Ci tych beztroskich wędrówek po niebie.

Było już dosyć późno i właściwie powinnam była wracać do domu, a nie wdawać się z Tobą w dyskusje, ale Ty nagle zaświeciłeś tak jasno, że żal było nie skorzystać z zaproszenia jakie dawał las. Między drzewami przemykały się Twoje sine, jakby zamglone promienie, jakieś bliżej niezidentyfikowane cienie z szumem skrzydeł muskały chłodne, mroźne powietrze. Chyba dzisiejszy dzień nie był tak jasny jak ta noc. Kiedy przechyliłam głowę do tyłu, mocno, aż do bólu karku, zobaczyłam migocące, jasne punkciki; wiem, że niektóre to gwiazdy, a niektóre planety, ale ja nigdy nie wiem, które świecą swoim światłem, a które odbitym. Zresztą jakie to ma znaczenie. Przez leśną drogę wyginając łukowato wąskie, podłużne ciałko, przebiegła kuna. Małe łapki delikatnie zaszeleściły na przemarzniętych, zeschłych liściach i poniosły właścicielkę w bliżej nieokreślonym kierunku. Dobrze, że ja wiem gdzie idę, chciałam zobaczyć czy dziki też lubią wędrówki w Twoim świetle. Na skraju lasu, w ledwo posrebrzonych przez przymrozek trawach, ostro odcinały się ciemne buchty, wywrócona do góry korzeniami darń zdawała się jeszcze parować... Nie słyszałam, żeby dziki przechodziły obok mnie, czyli powędrowały w przeciwną stronę, może poszły na oddalone kilkadziesiąt metrów stąd nęcisko? Nie chce mi się tam iść, wolę popatrzeć na Ciebie przez wizjer aparatu, teleobiektyw może niewysokich lotów, ale pozwolił na w miarę wnikliwe przeanalizowanie powierzchni Twojej twarzy; widziałam sinawe zagłębienia w okolicy oczu, bruzdę koło ust i zadumane czoło. Nad czym myślałeś? Czy chociaż przez chwilę przemknęło Ci przez myśli, że gdzieś tam, w dole, w Twoim świetle kąpią się ludzie i zwierzęta? Że dzięki Tobie myśliwi mogą przeżyć swoją wielką, łowiecką przygodę? Niektórzy pierwszą w życiu, inni kolejną, choć nie mniej ekscytującą. Wspominam poprzednią pełnię, co ja wtedy robiłam? Hmmm, pewnie to samo: snułam się po lesie jak jaka sowa, tylko trochę cieplej było. Szczelniej otulam się szalikiem, chłodne powietrze usiłuje wsunąć mi się pod kurtkę, za bardzo się zadumałam się nad tą zbuchtowaną łąką i zmarzły mi palce u stóp. Gdzieś w oddali, z drugiej strony lasu, rozległ się krótki huk, odgłos wystrzału ostro odbił się od aksamitu nocy i ugrzązł w ciszy. Darz Bór. Czas wracać, przecież jutro też będzie noc.

POGAWĘDKA TRZECIA (BOŻONARODZENIOWA, O ZAPACHU GOŹDZIKÓW I SMAKU PIERNIKA).

Obiecał, że będzie i nie było Go. Ot, mężczyzna. Wystarczy, że rano temperatura skoczyła kilka stopni do góry, biała kasza wsiąkła w ziemię zmieniając drogę za domem w pracownię ceramiczną, a On zwiał. Schował się wieczorem za chmury jak ostatni tchórz. Nie to nie, zostaję w domu, narzucać się nie będę. Wrażeń mi nie zabraknie. Swój koncert zaraz zaczną moje psy, ostro protestując przeciwko gościom za płotem; sarny podchodzą prawie pod samą posesję, jakoś lepiej smakuje im ozimina na moim polu, niż wyschnięte trawy na pobliskiej łące. Niedługo święta. Może wziąć się za pieczenie piernika? Z kuchennych zakamarków wyciągam mąkę, jajka, jakieś przyprawy i po chwili zapach gorącego miodu z korzeniami mile łaskocze mnie w nos. Podobnie pachniało w domu jak robiłam nalewkę ziołową na miodzie, na którą przepis dał mi kolega - myśliwy, on z kolei odziedziczył recepturę po swoim dziadku. Pewnie mój wyrób nie będzie tak wyborny jak dziadkowy, ale pierwsze koty za płoty. Może spróbować? No, dobrze, ale tylko jeden kieliszeczek, przecież ten trunek trzymam na specjalne okazję, pierwszą ma być nasze kolejne, babskie polowanie. Mmmmmm, delicje, ucierając powoli ciasto delektuję się delikatną mieszanką goździków, gałki muszkatołowej i innych orientalnych cudów, przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele... Co to ja miałam zrobić? Aaaa, migdały dodać... rozanielona, lekko zakręcona atmosferą zbliżających się świąt wsuwam ciasto do piekarnika. Odwracam się tyłem do okna i czuję, że ktoś przypatruje mi się zza firanki. Jest! Jednak przyszedł! I jaki jasny! Może już późno, pewnie dawno po północy, ale wybaczam mu. Nasunął na głowę mglistą czapę, jakby ostrzegając mnie przed chłodem nocy, dzienna odwilż była zwykłą podpuchą. Wprawdzie ciemność zdążyła już delikatnie nadgryźć regularny owalu księżycowego oblicza, ale we mnie chęć spotkania z panem K. nie osłabła. Łapię statyw, aparat i coś na grzbiet. Jak lunatyk, powoli, nie zapalając latarki, przesuwam się zniekształconą przez ciągniki, lekko już ściętą przymrozkiem koleiną, na pobliskie pole? Może uda mi się przy tej naturalnej latarni, bez dodatkowego doświetlania zrobić kilka nocnych zdjęć? Za krzewem dzikiej wiśni, której bezlistne gałązki jak czarne nitki dzielą szarą przestrzeń na nieregularne figury geometryczne, stoją sobie płowe postaci; jasne talerze odcinają się od ciemnych sukni. Nawet nie drgną kiedy migawka strzela jak karabin maszynowy. I dobrze, bo czas naświetlania długi. Pewnie mnie nie czują, bo powietrze prawie się nie rusza, tylko obłoczki pary – resztki oddechu mogą zdradzić moją obecność. Zapach człowieka drażni nozdrza dzikiego zwierzęcia, napawa je lękiem i zmusza do ucieczki. Woń. Mi też coś każe ruszyć się z miejsca i wrócić do znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej domu, z nieba filuternie mruga do mnie Księżyc, wygląda jakby coś zmalował. Zbieram sprzęt, już czas, nie dopięta kurtka i brak rękawic dają o sobie znać, marzę już tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłej kuchni. Kuchnia! Piernik! Jak mogłam zapomnieć! Księżyc, Ty draniu, wyciągnąłeś mnie z domu tylko po to, żeby diabli wzięli całą moją robotę? Skusiłeś światłem, obrazami pobudzającymi wyobraźnię, wymazałeś horyzont, żeby zamknąć mnie w mglistej klatce i zawrócić w głowie!

Po kilku szybkich krokach już wiem, że wystarczą niewielkie poprawki kosmetyczne (odciąć nadpalony brzeg, a całość oblać czekoladą) i chwilowe wietrzenie, żeby zapanować nad sytuacją. Piernik wyszedł ciemny tak jak i zdjęcia, które za słabo doświetlił pan Księżyc, ale taka uroda tego świątecznego ciasta, a fotografie muszę wyrzucić...

niemosznase : :