soiokzaaul
Komentarze: 0
"SPIERNICZONA" ŁOPATOLOGIA
Cielak został wysłany na niebieskie pastwiska pewnym strzałem mojego
Ojca. Po prostu bach i koniec. Zwierzę nawet nie zdążyło się zdziwić,
kiedy w jednej chwili runęło w zrudziałe, wyschnięte trawy tatowego
łowiska. Oby Ci dalej święty Hubert darzył, Ojczulku, bo dziczyzna
smakowita wielce, a w połączeniu z pożytkiem regulowania populacji
zwierzyny płowej i czarnej daje obiad jedzony nie tylko z apetytem, ale
także w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Staram się uczestniczyć
w procesie łowiecko - gastronomicznym od początku do końca: od
towarzyszenia na polowaniach, przez wędrówki leśne, dokarmianie i
obserwację zwierzyny, aż do samej konsumpcji, po drodze wyczyniając
różne psikusy natury kulinarnej. Pichcenie to moja specjalność, na
którą ze względów czasowych niezbyt często mogę sobie pozwolić, a
dziczyzna to nie pierś z kurczaka, czy tradycyjny schabowy, nad
dziczyzną trzeba trochę posiedzieć. Posiedziałam dzień cały. Jedna
łopatka, a dzień na straty spisany. Dobrze, że komputer w kuchni, to
można było pracować oraz na bieżąco przekazywać znajomym relację z
placu boju za pośrednictwem maili i komunikatorów. Były opisy doznań
smakowych, zapachowych, podpowiedzi, dobre rady i zdjęcia mięsiwa na
różnych etapach obróbki termicznej. Był też usmarowany mięsem monitor
komputera, oraz przysypana przyprawami klawiatura z posklejanymi
klawiszami...
Efekt jednak przeszedł oczekiwania moje i kibiców do tego stopnia,
że ci bliżej mieszkający następnego dnia zapukali do moich drzwi. Zanim
jednak do tego doszło, musiałam stoczyć wojnę z wyżej wspomnianą tuszą
strzelonego cielaka i obronić ją przed kotami, w których zamiłowanie do
łowów przerodziło się w polowanie na wystające z miski giczki.
Wystarczyło tylko na chwilę odwrócić wzrok, a futrzaki natychmiast
wbijały ząbki w prowokacyjnie sterczące kosteczki. Dlatego pożegnaliśmy
się i parze moich przyjaciół zostało wyznaczone miejsce w loży dla
VIPów, czyli na zewnętrznym parapecie, a ja wzięłam się za robotę.
Łopatkę postanowiłam obrobić w całości, ponieważ była wyjątkowo
związana ze swoją kością, a próby wytrybowania jej o mało nie skończyły
się dla mnie utratą palca wskazującego i kciuka. Umyte i wysuszone
dokładnie jednorazowym ręcznikiem mięso spoczęło w misce i zaczęła się
kosmetyka. Najpierw wmasowałam w nie sporą ilość soli, kolorowego,
świeżo zmielonego pieprzu i odrobinę potłuczonego w tradycyjnym
moździerzu jałowca, obłożyłam laurowym liściem oraz zielem angielskim,
owinęłam folią i schowałam do lodówki. Siedzieć w niej długo nie
siedziało z tej to prostej przyczyny, że kwintesencją smaku jest to,
czym właściwie całość działań zakończę, a nie to od czego zaczęłam.
Niestety zacząć od końca nijak się nie da. Brzydko to mięso wyglądało
kiedy skończyło się chłodzić, bo oblepione było przyprawami jak błotem,
dlatego postanowiłam je troszkę ozdobić, co mi szkodzi, przecież to co
wyjdzie to i tak tylko kwestia przypadku. Po polaniu całości olejem
słonecznikowym i ułożeniu w brytfance, przyłożyłam w kilku miejscach
plasterki cytryny i wbiłam w nie kilka goździków. Podlanie czerwonym,
własnej roboty winem i utopienie w nim suszonych owoców, które
znalazłam gdzieś w czeluściach kuchennej szafki mocno zmęczone
czekaniem na swoją kolejkę, to już tylko formalność. Jeszcze tylko
czule przykryłam łopateczkę folią, żeby jej się politurka nie spaliła,
ale niezbyt szczelnie, bo się udusi, a nie upiecze i do pieca. Nie, nie
na trzy zdrowaśki, na troszkę dłużej. Kto nie ma kaflowej kuchni, niech
żałuje, bo jak wiadomo, mięso pieczone w duchówce nabiera specyficznego
smaku. Ja mam i chwalę sobie, powiem więcej, nie zamieniłabym jej na
żadną inną. Nowoczesna, elektryczna płyta znanej firmy AGD dostała
nakaz eksmisji zaraz po tym, jak spaliłam na niej dwa garnki pod rząd i
kilka razy wodę w czajniku ugotowałam na twardo, zatraciwszy się w
jakiejś prozaicznej robocie. Straż przyjeżdżać nie musiała, ale
bezpieczniki z jakiś bliżej nieznanych mi przyczyn, wywaliło. Mięsiwo
dało znać o sobie już po pół godzinie, więc z zachowaniem należytych
środków ostrożności (fartuch, rękawica kucharska, wyrzucenie psa na
korytarz) wyciągnęłam blaszkę i napawałam się cudowną wonią: winno –
mięsnym bukietem z akcentem jabłek i figową nutką. Do końca pieczenia
jeszcze daleko, ja tylko podjęłam się interwencji w celu
sprawiedliwości: przecież jedna strona łopatki dostaje temperatury na
sucho, kiedy druga tkwi radośnie w tworzącym się sosie i popija
czerwone winko! Odwrócenie mięsiwa kosztowało mnie potężne chluśnięcie
drogocennego płynu z brytfanki na spodnie i na kuchenną podłogę.
Musiałam więc wpuścić najpierw psa, a później bardziej dokładne koty,
które odkryły całkiem spore pokłady sosu na tapicerce taboretu. No cóż,
nie ma dymu bez ognia, trzeba było solidniej trzymać pieczeń, a nie
pozwolić jej na niekontrolowany powrót do źródeł. Czynność obracania
trenowałam jeszcze kilka razy, aż do chwili kiedy to spod mięsa
wychynęły dwa solidne uchwyty w postaci końcówek kości, a poziom wina
uzupełniałam w miarę potrzeby. Oto jeszcze jeden powód, dla którego
cenię sobie pieczenie mięsa bez oddzielania go od osi - oprócz
późniejszej radości z obgryzania, jest bardziej stabilne podczas
przewracania z boku na bok!
Cielak to nie jakiś tam stary odyniec, wiecznie piec się nie musi,
a że ciągle kontrolowałam stopień twardości mięsa, to z czystym
sumieniem mogę stwierdzić, że po 1,5 godzinie było gotowe do
"spierniczenia". Na tarce jarzynowej starłam piernik, taką zwykłą,
lekko podsuszoną "katarzynkę" bez czekolady, posypałam nią wierzch
łopatki, która w efekcie wszystkich tych wygibasów, w końcu wylądowała
kością do dołu i delikatnie polałam sosem, który wytworzył się podczas
pieczenia. Całość schowałam jeszcze na kwadrans do duchówki, co
pozwoliło na wytworzenie się na powierzchni smakowitej skórki. Po domu
rozszedł się zapach iście świąteczny, taki "wszystko w jednym" bo i
wino, i piernik, i suszone owoce, no i to mięso, którego
niepowtarzalność polega na kompletnej dzikości. Oswojenie dziczyzny
następuje dopiero w kuchni, a właściwie na talerzu, kiedy każdy poluje
na swój kawałek mięsa wbijając w niego nóż i widelec. Dla takich chwil
warto spędzić czas w łowisku, zapominając na chwilę o planie pozyskania
i konieczności odstrzału, myśląc tylko o tym, co by tu jeszcze
"spierniczyć".
W pokoju pachnie choinka. Jak zawsze żywa, z korzeniami, na
gałązkach kołyszą się bombki, słomkowe gwiazdki i małe, srebrne trąbki.
Czy mi się zdaje, czy grają sygnał "Jeleń na rozkładzie"?
Wesołych Świąt, niech Bór Darzy wszystkim myśliwym.
POGAWĘDKI Z KSIĘŻYCEM
POGAWĘDKA PIERWSZA, (CHOĆ WCZEŚNIEJSZE TEŻ BYWAŁY).
Obiecywałam sobie, że tym razem nie dam się wyciągnąć z łóżka, że będę
spać i nie pójdę na nocną włóczęgę. Zaciskałam mocno powieki, kiedy
zaglądał przez niedomkniętą roletę i udawałam, że nie czuję, kiedy jego
chłodne światło wciska mi się w myśli. Wygrałeś, draniu! Wyskakuję spod
ciepłej kołdry; zdziwiony kot, którego nagle pozbawiłam wygodnego
legowiska w zgięciu moich nóg, protestuje złowrogim pomrukiem, ale po
chwili zwija się w kłębek i smacznie zasypia. A mówią, że koty to
zwierzęta, których aktywność wzrasta z nadejściem zmroku, widać Maciek
jest inny... Wciągam po omacku w ciepłe ciuchy, lepiej nie zapalać
światła, żeby wzrok nie zaczął kaprysić i po chwil cicho zamykam za
sobą drzwi. Coś mi jednak nie pasuje, patrzę na swoje stopy obute
naprędce w gumowce i widzę, że jeden jest zielony, a drugi czarny. Do
tego oba lewe. Gratuluję sobie spostrzegawczości i wracam, co nie wróży
nic dobrego. Księżyc, z miną psotnego łobuziaka, nasunął na czoło lisią
czapę; „to przez ciebie, łysolcu”, odgrażam mu się w myślach i staram
się dopasować obuwie. Kiedy wracam na moją mleczną drogę (czytaj:
błotnistą ścieżkę za domem) którą przymrozek najpierw dobrze ściął, a
potem lekko przyprószył szronem, pan K. wydaje się lekko zamglony,
czyżby chlapnął sobie coś na rozgrzewkę? Nic dziwnego pewnie mrozik też
szczypie go w policzki. Z nieba zaczyna sypać drobna kaszka, której
ziarenka, jak miniaturowe jeże atakują odsłonięte części ciała.
Nakładam wzgardzone wcześnie rękawiczki, stawiam wysoko kołnierz kurtki
i wlepiam wzrok przed siebie. W szarawym świetle, na posiwiałym już
lekko polu, odcina się ostro kilkanaście ciemnych kształtów,
przechadzają się to tu, to tam, ale żaden nie oddala się od
pozostałych, kursują w obrębie swojego rewiru i nawet jak któryś
oderwie się na chwilkę, to po kilku metrach wraca do pozostałych. Co
chwilę któraś pochyla głowę na giętkiej szyi, żeby skubnąć coś
zielonego. Kolacja przy takim świetle to czysty romantyzm i choć pora
roku nie na sarnie amory, to widać dobrze im razem. I tak wszystkie
wydają się kozami, co który miał zrzucić, to pewnie już zrzucił, choć
jeszcze wczoraj, z drugiej strony lasu, widziałam pięknego kozła, który
dźwigał na głowie niezły dorobek. Chwilę stoję spokojnie, nie
chciałabym, żeby sarny mnie zauważyły, albo wyczuły, za nimi biegnie
droga szybkiego ruchu, po której mimo późnej pory, raz po raz
przesuwają się w prawo i w lewo białe i czerwone punkty samochodowych
świateł. Wystarczy jeden zbyt energiczny ruch, żeby całe towarzystwo
zrobiło zwrot za siebie i salwując się ucieczką wypadło przed maski
aut. Dzięki wiatrowi, który swój kierunek ustalił dla dobra sarn, ale
ze szkodą dla mojej wyziębionej twarzy i w miarę spokojnym krokom,
udaje mi się przemknąć koło rudla, nie zakłócając spokoju płowemu
towarzystwu.
Na cienkiej warstwie czegoś, co odgórnie miało być śniegiem, ale chyba
po drodze się rozmyśliło, odcinają się ciemne, zaokrąglone ślady ze
śladami małych pazurków. Ciepło małych łapek stopiło białą powłoczkę i
tuż pod moim nogami rysuje się gustowny szlaczek złożony z równo
oddalonych od siebie, czarnych tropów, symetrycznie rozlokowanych wokół
niewidzialnej osi. Autor tej mereżki, właściciel pięknej o tej porze
roku kity, pewnie przyszedł dowiedzieć się czy zamknęłam drzwiczki
kurnika. Stwierdziwszy jednak, że dziś mnie pamięć nie zawiodła,
zawrócił zawiedziony i stępa podążył w stronę, gdzie liczył na kolację
złożoną z jednej ze skulonych w żarnowcu kuropatw. A kysz, mykito!
POGAWĘDKA DRUGA (W KSZTAŁCIE POMARAŃCZY).
Piękny dziś byłeś; wytoczyłeś się na czarny nieboskłon jak
gigantyczna, rozogniona pomarańcza. Czubki drzew początkowo kładły się
czarnymi cieniami na Twoim obliczu, brakowało tylko, żeby jakiś nocny
ptak zarysował nad nimi swój kontur, a zaczęłabym wierzyć, że ktoś bez
mojej wiedzy obsadził mnie w kiepskim, niskobudżetowym filmie z
kiczowatą scenografią. Tylko naturze wolno tak malować Twoją podobiznę,
pozostałe obrazy, z fotografią łącznie, to nędzne podróby. Patrzyłam na
Ciebie dopóki nie powędrowałeś wyżej, między smugi nielicznych chmur,
które chwilami ingerowały w Twoje oblicze tak, jakby chciały zwrócić na
siebie Twoją uwagę. Jakiś czas jeszcze podziwiałam Twoją ognistość, ale
Ty z każdą chwilą bladłeś i oddalałeś się od Ziemi, uciekałeś przede
mną, przed kulą ziemską. Nie dziwię Ci się, też bym tak chciała, nieraz
zazdroszczę Ci tych beztroskich wędrówek po niebie.
Było już dosyć późno i właściwie powinnam była wracać do domu, a
nie wdawać się z Tobą w dyskusje, ale Ty nagle zaświeciłeś tak jasno,
że żal było nie skorzystać z zaproszenia jakie dawał las. Między
drzewami przemykały się Twoje sine, jakby zamglone promienie, jakieś
bliżej niezidentyfikowane cienie z szumem skrzydeł muskały chłodne,
mroźne powietrze. Chyba dzisiejszy dzień nie był tak jasny jak ta noc.
Kiedy przechyliłam głowę do tyłu, mocno, aż do bólu karku, zobaczyłam
migocące, jasne punkciki; wiem, że niektóre to gwiazdy, a niektóre
planety, ale ja nigdy nie wiem, które świecą swoim światłem, a które
odbitym. Zresztą jakie to ma znaczenie. Przez leśną drogę wyginając
łukowato wąskie, podłużne ciałko, przebiegła kuna. Małe łapki
delikatnie zaszeleściły na przemarzniętych, zeschłych liściach i
poniosły właścicielkę w bliżej nieokreślonym kierunku. Dobrze, że ja
wiem gdzie idę, chciałam zobaczyć czy dziki też lubią wędrówki w Twoim
świetle. Na skraju lasu, w ledwo posrebrzonych przez przymrozek
trawach, ostro odcinały się ciemne buchty, wywrócona do góry korzeniami
darń zdawała się jeszcze parować... Nie słyszałam, żeby dziki
przechodziły obok mnie, czyli powędrowały w przeciwną stronę, może
poszły na oddalone kilkadziesiąt metrów stąd nęcisko? Nie chce mi się
tam iść, wolę popatrzeć na Ciebie przez wizjer aparatu, teleobiektyw
może niewysokich lotów, ale pozwolił na w miarę wnikliwe
przeanalizowanie powierzchni Twojej twarzy; widziałam sinawe
zagłębienia w okolicy oczu, bruzdę koło ust i zadumane czoło. Nad czym
myślałeś? Czy chociaż przez chwilę przemknęło Ci przez myśli, że gdzieś
tam, w dole, w Twoim świetle kąpią się ludzie i zwierzęta? Że dzięki
Tobie myśliwi mogą przeżyć swoją wielką, łowiecką przygodę? Niektórzy
pierwszą w życiu, inni kolejną, choć nie mniej ekscytującą. Wspominam
poprzednią pełnię, co ja wtedy robiłam? Hmmm, pewnie to samo: snułam
się po lesie jak jaka sowa, tylko trochę cieplej było. Szczelniej
otulam się szalikiem, chłodne powietrze usiłuje wsunąć mi się pod
kurtkę, za bardzo się zadumałam się nad tą zbuchtowaną łąką i zmarzły
mi palce u stóp. Gdzieś w oddali, z drugiej strony lasu, rozległ się
krótki huk, odgłos wystrzału ostro odbił się od aksamitu nocy i ugrzązł
w ciszy. Darz Bór. Czas wracać, przecież jutro też będzie noc.
POGAWĘDKA TRZECIA (BOŻONARODZENIOWA, O ZAPACHU GOŹDZIKÓW I SMAKU PIERNIKA).
Obiecał, że będzie i nie było Go. Ot, mężczyzna. Wystarczy, że
rano temperatura skoczyła kilka stopni do góry, biała kasza wsiąkła w
ziemię zmieniając drogę za domem w pracownię ceramiczną, a On zwiał.
Schował się wieczorem za chmury jak ostatni tchórz. Nie to nie, zostaję
w domu, narzucać się nie będę. Wrażeń mi nie zabraknie. Swój koncert
zaraz zaczną moje psy, ostro protestując przeciwko gościom za płotem;
sarny podchodzą prawie pod samą posesję, jakoś lepiej smakuje im
ozimina na moim polu, niż wyschnięte trawy na pobliskiej łące. Niedługo
święta. Może wziąć się za pieczenie piernika? Z kuchennych zakamarków
wyciągam mąkę, jajka, jakieś przyprawy i po chwili zapach gorącego
miodu z korzeniami mile łaskocze mnie w nos. Podobnie pachniało w domu
jak robiłam nalewkę ziołową na miodzie, na którą przepis dał mi kolega
- myśliwy, on z kolei odziedziczył recepturę po swoim dziadku. Pewnie
mój wyrób nie będzie tak wyborny jak dziadkowy, ale pierwsze koty za
płoty. Może spróbować? No, dobrze, ale tylko jeden kieliszeczek,
przecież ten trunek trzymam na specjalne okazję, pierwszą ma być nasze
kolejne, babskie polowanie. Mmmmmm, delicje, ucierając powoli ciasto
delektuję się delikatną mieszanką goździków, gałki muszkatołowej i
innych orientalnych cudów, przyjemne ciepło rozchodzi się po całym
ciele... Co to ja miałam zrobić? Aaaa, migdały dodać... rozanielona,
lekko zakręcona atmosferą zbliżających się świąt wsuwam ciasto do
piekarnika. Odwracam się tyłem do okna i czuję, że ktoś przypatruje mi
się zza firanki. Jest! Jednak przyszedł! I jaki jasny! Może już późno,
pewnie dawno po północy, ale wybaczam mu. Nasunął na głowę mglistą
czapę, jakby ostrzegając mnie przed chłodem nocy, dzienna odwilż była
zwykłą podpuchą. Wprawdzie ciemność zdążyła już delikatnie nadgryźć
regularny owalu księżycowego oblicza, ale we mnie chęć spotkania z
panem K. nie osłabła. Łapię statyw, aparat i coś na grzbiet. Jak
lunatyk, powoli, nie zapalając latarki, przesuwam się zniekształconą
przez ciągniki, lekko już ściętą przymrozkiem koleiną, na pobliskie
pole? Może uda mi się przy tej naturalnej latarni, bez dodatkowego
doświetlania zrobić kilka nocnych zdjęć? Za krzewem dzikiej wiśni,
której bezlistne gałązki jak czarne nitki dzielą szarą przestrzeń na
nieregularne figury geometryczne, stoją sobie płowe postaci; jasne
talerze odcinają się od ciemnych sukni. Nawet nie drgną kiedy migawka
strzela jak karabin maszynowy. I dobrze, bo czas naświetlania długi.
Pewnie mnie nie czują, bo powietrze prawie się nie rusza, tylko
obłoczki pary – resztki oddechu mogą zdradzić moją obecność. Zapach
człowieka drażni nozdrza dzikiego zwierzęcia, napawa je lękiem i zmusza
do ucieczki. Woń. Mi też coś każe ruszyć się z miejsca i wrócić do
znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej domu, z nieba filuternie
mruga do mnie Księżyc, wygląda jakby coś zmalował. Zbieram sprzęt, już
czas, nie dopięta kurtka i brak rękawic dają o sobie znać, marzę już
tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłej kuchni.
Kuchnia! Piernik! Jak mogłam zapomnieć! Księżyc, Ty draniu, wyciągnąłeś
mnie z domu tylko po to, żeby diabli wzięli całą moją robotę? Skusiłeś
światłem, obrazami pobudzającymi wyobraźnię, wymazałeś horyzont, żeby
zamknąć mnie w mglistej klatce i zawrócić w głowie!
Po kilku szybkich krokach już wiem, że wystarczą niewielkie
poprawki kosmetyczne (odciąć nadpalony brzeg, a całość oblać czekoladą)
i chwilowe wietrzenie, żeby zapanować nad sytuacją. Piernik wyszedł
ciemny tak jak i zdjęcia, które za słabo doświetlił pan Księżyc, ale
taka uroda tego świątecznego ciasta, a fotografie muszę wyrzucić...
Dodaj komentarz